Viva Mexico!
Na temat przekraczania granicy z Meksykiem nasłuchliśmy i naczytaliśmy się dużo. Większość Europejczyków, też Ci których spotkaliśmy na naszej trasie, wybiera małe przejście graniczne paredziesiąt km od San Diego-Tijuany (miast granicznych), tam najpierw jednego dnia załatwiają formalności (zostawiając samochód w USA) i dopiero następnego dnia przejeżdżają na meksykańską stronę. Myśmy też myśleli żeby pojechać na to mniejsze przejście (choć w wariancie jednodniowym), ale jak to u nas: najpierw rano musieliśmy zrobić jakieś ostatnie zakupy, potem okazało się że Weronika ma spore opóźnienie i nie może przebookować biletu do Tijuany, tak więc spędziliśmy ileś czasu na telefonie próbując jej to załatwić, i ostatecznie zrobiło się na tyle późno, że uznaliśmy że trzeba jechać najkrótszą trasą, prosto do Tijuany. Przyjechaliśmy na to przejście, dookoła sznury samochodów (piątkowe popołudnie, tak więc wszyscy Amerykanie jadą na weekend na słoneczne Baja), pojawili się jacyś meksykańscy strażnicy, którzy pokazywali tylko “jechać, jechać” i nagle… znaleźliśmy się w Meksyku, w sercu Tijuany, nie mając załatwionych ani formalności wyjazdowych ze Stanów, ani wjazdowych do Meksyku. Trochę zdezorientowani, korzystając ze wskazówek policjanta i jakichś życzliwych lokalesów, daliśmy radę podjechać z powrotem pod granicę, tam zostawiliśmy samochód i na piechotę, pod eskortą miłego ochroniarza, poszliśmy dopełnić formalności wjazdowych do Meksyku (karty turystyczne). Teraz pozostawało już tylko formalnie “wyjechać” ze Stanów. Znowu klucząc po ulicach i podążając za tłumem, dojechaliśmy do granicy amerykańskiej, tam znów zostawiliśmy samochód i pieszo, wymijając przeszło kilometrową kolejkę, doszliśmy do amerykańskiego strażnika, któremu oddaliśmy nasze kartki z paszportu. Od niego dowiedzieliśmy się też, że dokumenty związane z samochodem musimy załatwić na innym przejściu. Na przejściu tym powiedziano nam jednak, żeby przyjechać w poniedziałek, bo w weekend jest za dużo aut.
Gdy pojechaliśmy w poniedziałek, Weronika była już z nami, ale ponieważ nie ma ona amerykańskiej wizy, zostawiliśmy ją na kawie i sami pojechaliśmy na granicę. Powiedzieliśmy tam od razu że chcemy tylko wyeksportować nasz samochód z USA i na początku wszystko było OK, ale potem pojawiało się coraz więcj strażników, ktoś nagle zaczął przeszukiwać samochód i nikt nie chciał nas słuchać że przecież my wcale nie chcemy wjeżdżać do Stanów. Potem znaleźli leki antymalaryczne Kuby (kupione w San Diego) oraz nasze książeczki szczepień i zaczęły się głupie pytania łącznie z tym że jakaś inteligentna strażniczka zapytała czy Kuba jest chory na malarię (mimo że razem z lekami był list lekarza, w którym wymienione były wszystkie malaryczne kraje w których potrzebna jest profilaktyka antymalaryczna)! W każdym razie wtedy zaczęli się wzajemnie nakręcać, wszystko było podejrzane i świadczyło przeciwko nam, a na nasze próby wyjaśnienia czegokolwik słyszeliśmy tylko żeby się odsunąć… Trwało to wszystko ponad 2h (w tym czasie nie mogliśmy w ogóle rozmawiać między sobą), aż w końcu najbardziej gorliwi strażnicy, czując chyba awans że wykryli aferę stulecia, zdecydowali się zabrać nas do biura Immigration. Tam jakaś pani z odrobiną rozumu postanowiła nas w końcu wysłuchać i nie zajęło jej więcej niż 2 minuty żeby wszystko zrozumieć, przeprosić nas i (jak się sama wyraziła) pójść posprzątać cały ten bałagan. Pani też dowiedziała się, że dokumenty związane z eksportem samochodów załatwiane są jedynie do południa, więc zorganizowała nam wszystko byśmy mogli następnego dnia – już bez żadnych przygód – załatwić formalności. Po czym wyznaczyła strażnika który miał odprowadzić nas do granicy, byśmy spokojnie wrócili do Tijuany (pani proponowała nam wprawdzie byśmy spędzili noc w USA, ale nie mogliśmy tego zrobić, bo po drugiej stronie czekała na nas Weronika). Strażnik odprowadził nas kawałek, ale że było trochę aut, nie chciało mu się z nami czekać i uznał że dalej już damy radę sami. Gdy tylko się zawinął, inny strażnik pokazał nam że mamy jechać na skanowanie samochodu… Jako że byliśmy wtedy już mocno wkurzeni całą sytuacją, powiedzieliśmy tam miłej pani naszą historię jak to przyjechaliśmy po stempel, a przez 3h walczyliśmy z mało rozgarniętymi strażnikami, i wtedy okazało się że jesteśmy przy biurze eksportowym, tak więc pani wzięła nasze dokumenty i (znowu nas przepraszając) od ręki potwierdziła wywóz samochodu do Meksyku. Tak więc dokumenty mieliśmy załatwione. W każdym razie, jakkolwiek absurdalna była ta cała sytuacja, kosztowała nas sporo czasu i nerwów. Przekonaliśmy się na własnej skórze jak chora może być amerykańska biurokracja – całe szczęście że na zakończenie naszego pobytu w USA, a nie na początku (wcześniej przy wielokrotnym przekraczaniu granicy nigdy nie mieliśmy najmniejszych problemów). No nic, staraliśmy się traktować to jako wyjątek no i cieszyliśmy się, że byliśmy już w Meksyku…
Po całym tym zamieszaniu nie pozostało nam nic innego jak wrócić do Weroniki (która w międzyczasie zdążyła otrzymać 2 propozycje małżeństwa ) i zameldować się z powrotem w hotelu, bo zrobiło się za późno by wyjeżdżać z miasta.
Niezła ta opowieść…już sobie wyobrażam Wasze miny, ważne że było-minęło…
Powodzenia na dalszych, krętych ścieżkach życia!
o Dżizas……
Weronika,zobacz to tak daleko trzeba jechać żeby spotkać fajnych, konkretnych i z uczciwymi zamiarami chłopaków.Ciekawe jak to jest z dziewczynami.Pozdrawiam.an
No nieźle, dobrze że Wam nie kazali rozkręcać całego samochodu, tak jak to bywało w komunie przy wyjazdach na zachód – znam to z opowiadań rodziców

A co Kubuś robił w czasie, gdy Wy nie mogliście się ze sobą porozumiewać ….?
Przy okazji: wszystkiego co najlepsze w Nowym Roku, kochani!!! Gorące buziaki od całej naszej czwórki.
Mieliśmy gorący listopad i grudzień (na wielu polach), dlatego się nie odzywałam. Ale myślimy Was ciepło cały czas
Olu! Wiesz, że od stycznia realizujemy już trzecią edycję naszego projektu?
Uściski serdeczne
Oni tam maja klucze calowe a Toyotka na metrycznych
Serdeczne noworoczne !
Sciskamy
AMJ