Salwador w pigułce
Salwador to najmniejsze państwo Ameryki Środkowej (mniejsze nawet nieznacznie od Belize) i jedno z najrzadziej odwiedzanych. Jako jedyne nie posiada wybrzeża karaibskiego czy innych powszechnie rozpoznawalnych atrakcji i – czy to z tego względu, czy z uwagi na złą sławę związaną z działalnością gangów – wiele osób podróżujących w tej części świata, omija je szerokim łukiem.
Nasze poznawanie tego malutkiego kraju rozpoczęliśmy od parku narodowego o wiele mówiącej nazwie El Imposible, który znajduje się tuż przy granicy z Gwatemalą. Niewiele brakowało, a dla nas niemożliwym okazałoby się w ogóle znalezienie drogi do Parku – gdyż droga ta w żaden sposób nie jest oznaczona, a na mapach, które mieliśmy w ogóle jej nie było lub była zupełnie gdzie indziej niż w rzeczywistości. Trochę więc pozwiedzaliśmy zanim udało nam się trafić wreszcie do niewielkiego centrum turystycznego, niedaleko którego mogliśmy biwakować. Choć Park ma powierzchnię ponad 38 km2, jego infrastruktura jest ograniczona: w ciągu jednego dnia przeszliśmy dwie trzecie wszystkich szlaków w Parku . Następnego dnia planowaliśmy przejście trzeciego, ostatniego szlaku, ale Ola troszkę odchorowała to ciągłe chodzenie w górę i w dół – okazuje się, że poważniejsze górskie wycieczki to jednak nie najlepszy pomysł w szóstym miesiącu ciąży… Tak więc nie zdobyliśmy oznaki za przejście 100% szlaków
. W każdym razie spacer, który udało nam się zrobić był bardzo przyjemny, połączony z dwoma kąpielami w rzeczce i oglądaniem petroglifów wyrytych na dużym kamieniu. Wieczorami zaś mogliśmy słyszeć i widzieć różne zwierzątka – m.in. niewielkie pancerniki – buszujące wokół naszego namiotu.
Z Parku pojechaliśmy by zobaczyć największą chyba atrakcję Salwadoru – Drogę Kwiatów (Ruta de las Flores). Zgodnie z wszelkimi przewodnikami, jest to przeszło trzydziestokilometrowa trasa biegnąca pośród plantacji kawy i oczywiście licznych kwiatów i mijająca kilka uroczych miasteczek – każde o innej atmosferze. Ale cóż: jako, że byliśmy pod koniec pory suchej, na trasie nie uświadczyliśmy żadnego kwiatka, plantacje kawy (po niedawnych zbiorach) wyglądały mało atrakcyjnie, a dwa czy trzy miasteczka w których się zatrzymaliśmy robiły wrażenie dość wymarłych. Należy stwierdzić, iż nie był to chyba sezon na tę atrakcję . Jedno co udało nam się zrobić, to Maciej spróbował zjazdu na linach – tzw. zipline’y są bowiem bardzo popularne w Ameryce Środkowej i w wielu miejscach znajdują się systemy lin i platform pozwalające na zobaczenie świata z perspektywy korony drzew.
Nie zrażając się tym niewielkim niepowodzeniem z Drogą Kwiatów, pojechaliśmy jeszcze by zobaczyć znajdujące się nieopodal jezioro Coatepeque – lagunę położoną w wygasłym wulkanie, która słynie ponoć z imponujących zachodów słońca. Ale znowu: zachód słońca był dość przeciętny, natomiast hotel w którym spaliśmy był zdecydowanie najgorszym jaki mieliśmy na całym wyjeździe (a z pewnością nie był najtańszy). Wyglądał bowiem jak kurort z lat pięćdziesiątych, który został nagle opuszczony wiele wiele lat temu…I jak wszystko zostało, tak jest do dzisiaj, pokryte jedynie dodatkową warstwą kurzu i gdzieniegdzie pajęczynami. Nie zabawiliśmy tam więc długo i pojechaliśmy do pobliskiego Parku Cerro Verde, zwanego Parkiem Wulkanów, by spróbować tam wejść na jeden z wulkanów. I tu czekała nas miła niespodzianka: jako że były trzy inne osoby chętne do wędrówki, wycieczka doszła do skutku. Przepisy Parku wymagają bowiem chodzenia z przewodnikiem i policją i potrzebna jest grupa co najmniej 3 turystów, by wycieczka w ogóle mogła się odbyć (wycieczki wyruszają jedynie raz dziennie – o 11 – jeśli zbierze się wymagane minimum chętnych). Tak więc Maciej, w towarzystwie trzech innych chłopaków, przewodnika i dwóch uzbrojonych policjantów, zdobył wulkan Santa Ana (w kraterze którego znajduje się dymiąca laguna), podczas gdy Ola z Kubą, też w obstawie policyjnej, bawili się klockami na kocyku. Bezpieczeństwo w wydaniu salwadorskim .
Z Parku Wulkanów pojechaliśmy prosto nad ocean, gdyż wybrzeże Pacyfiku – mekka surferów z całego świata – było głównym powodem dla którego chcieliśmy przyjechać do Salwadoru. Maciej bowiem miał ochotę spróbować tego sportu. Zatrzymaliśmy się przy bardzo popularnej plaży Tunca (bo było to jedyne miejsce na tym odcinku wybrzeża, które nie wydawało się wyludnione), w całkiem przyjemnym hostelu. Szybko jednak okazało się, że najlepsze miejsce surfowe Ameryki Środkowej wcale niekoniecznie musi być też najlepszym miejscem do nauki… Fale osiągały nieraz wysokość dobrych kilku metrów (i z każdym dniem były większe), tak więc Maciej nie miał łatwego życia. Walczył dzielnie, odniósł trochę mniejszych i większych obrażeń i kilka razy udało mu się nawet stanąć na desce . Ale surfowaniem to tego raczej jeszcze nazwać nie można… A do tego, za każdym razem gdy Maciej ledwo żywy wychodził z wody, Kuba pytał go: “I co tatuś, fajnie było?” I zaraz dodawał: “jak Dubuś będzie starszy to też będzie pływał na desce”. W ogóle lista rzeczy, które Kuba będzie robił jak będzie starszy stale rośnie
.
Pomijając kwestię fal, pogoda na wybrzeżu też była dość ekstremalna: mieliśmy niesamowite upały i nawet w pokoju z klimatyzacją momentami ciężko było wytrzymać. A jeszcze dwa razy zdarzyło się, że przez kilka godzin nie było prądu tak więc nie działała nie tylko klima czy wentylator, ale nie było też wody… Prawdziwe wczasy . Aż trudno uwierzyć, że my to naprawdę lubimy
.
Ostatnim naszym przystankiem w Salwadorze było Suchitoto – niewielkie miasteczko porównywane z Antiguą w Gwatemali. Jakkolwiek porównanie to jest mocno na wyrost, to spędziliśmy tam sympatyczny dzionek. Nasza aktywność ograniczała się głównie do siedzenia na rynku i obserwowania przechodniów (nie było tam wiele innych rzeczy do robienia), przy okazji delektując się naprawdę pysznym jedzeniem: nawet pupusas – dość grube, faszerowane kukurydziane tortille – najbardziej popularne i najtańsze danie Salwadoru, były rewelacyjne (na wspomnienie tych z serem i szpinakiem, cały czas nam ślinka cieknie). No i pojechaliśmy jeszcze zobaczyć pobliski wodospad, który (choć suchy o tej porze roku) jest ciekawy, gdyż składa się z drobnych skalnych sześciokątów. Gdy jest w nim woda musi wyglądać faktycznie imponująco. Ogólnie trzeba stwierdzić, iż wybraliśmy nie najlepszy okres na podróże po Salwadorze: na początku pory suchej, gdy zieleń jest bujna i zielona, a niebo niebieskie, wszystko pewnie prezentuje się bardziej spektakularnie. Ale naszym głównym wspomnieniem i tak pozostaną chyba ludzie: niezwykle życzliwi i otwarci Salwadorczycy!
Guys, nice Pictures again – we should continued traveling with you:) I see belly is groving – when you coming back? Keep in touch, Mike and Anna
The belly is growing (right now it’s pretty big) and we are coming really soon (hard to believe it). So see you probably in Gdansk?!
Najpiękniej
Podziwiamy Wasze przygody i przygody panów z mokrą deską. Pozdrawiamy z gorącego Gdańska. KB.
dziekujemy i pozdrawiamy naszych wiernych Czytelnikow