W nikaraguańskim “pierścieniu ognia” :)
Wjeżdżając do Nikaragui, postanowiliśmy skierować się w w jej południowo-zachodnie rejony, gdyż po doświadczeniach z Salwadoru wiedzieliśmy, iż północna część, obejmująca głównie plantacje kawy oraz lasy, będzie mało atrakcyjna o tej porze roku. Na nasz pierwszy przystanek wybraliśmy stare i bardzo przyjemne miasto Leon, które poza swoim kolonialnym urokiem, słynie także z położenia w dosyć ciekawym obszarze: w pobliżu znajduje się bowiem szereg czynnych wulkanów, nazywanych tu szumnie nikaraguańskim pierścieniem ognia. Po przyjeździe do miasta i zakwaterowaniu w całkiem sympatycznym hostelu, dowiedzieliśmy się, iż jeden z okolicznych wulkanów – Telica – jest od pewnego czasu dość aktywny (tzn. jego aktywność jest widoczna), a w nocy można nawet zobaczyć lawę znajdującą się w kraterze. Uznaliśmy więc, iż takiej okazji nie można przegapić, choć z uwagi na długość szlaku, upał, a także konieczność zabrania sprzętu do biwakowania na górze, nie mieliśmy wątpliwości iż przy obecnym okolicznościach, jest to wycieczka jedynie dla Macieja…
Różne firmy oferowały krótsze i dłuższe wycieczki na Telicę, ale że Macieja niechęć do wszelkich zorganizowanych form turystyki, przewodników itd. znana jest dość powszechnie, spędziliśmy trochę czasu na internecie w poszukiwaniu różnych map, opisów szlaku itp. i z tą wiedzą, a także całym sprzętem, Maciej wyruszył w trasę (do tej pory nie wiemy czy większą przygodą było Macieja wejście na wulkan czy fakt, że Ola musiała zawieźć Macieja na szlak i potem sama trafić z powrotem do hostelu, znajdując jeszcze przy tym miejsce parkingowe ). Sam szlak nie był bardzo trudny, za to gorący, zakurzony i dość stromy. Ale co tu dużo mówić: widoki na szczycie (spotęgowane jeszcze faktem, że była pełnia księżyca) wynagrodziły wszystko: nawet nocny deszcz i silny wiatr, który utrudniał zaśnięcie. Zresztą czasu na spanie i tak nie było dużo, bo niedługo po nocnym oglądaniu lawy, trzeba było wstać na wschód słońca. No cóż, nie ma lekko gdy jest się przedstawicielem rodziny wysłanym na aktywny wulkan…
.
W nagrodę za dzielne spisanie się na Telice, a także w ramach prezentu urodzinowego, Maciej “zaliczył” jeszcze jedną atrakcję: zjazd z wulkanu na kawałku sklejki… czyli tzw. volcano boarding. Jest to swego rodzaju lokalna atrakcja, gdyż pobliski wulkan Cerro Negro, w czasie ostatnich erupcji pokrył się na tyle dużą ilością drobnego żużlu, że pozwala na rozwijanie niemałych prędkości. Tym razem – z uwagi na konieczność posiadania odpowiedniego sprzętu – Maciej musiał pojechać ze zorganizowaną grupą no i, jak to Maciej, zdecydowanie pobił tego dnia rekord prędkości osiągając prędkość 65 km/h! Aż strach pomyśleć… Pozostały czas jaki mieliśmy w Leon spędzaliśmy nieco mniej ekstremalnie: na rozmowach z ludźmi, wspólnych zabawach i delektowaniu się lokalną kuchnią.
Z Leon możliwie małymi i pylistymi drogami pojechaliśmy nad Lagunę de Apoyo – urokliwe jezioro położone w kraterze aktywnego wulkanu. Choć wulkan ten jest od lat dość spokojny, o jego cichej aktywności świadczy ciepła woda (nawet na głębokości 10-15 m na jaką Maciej był w stanie zejść zupełnie nie ma termokliny), a także jej wysokie zmineralizowannie: woda wydaje się lekko słona. I choć biorąc pod uwagę panujące upały, kąpiele w jeziorze były jedynie słusznym zajęciem, mieliśmy też sporo czasu na inne zabawy oraz obserwowanie małych koliberków oraz innych ptaszków, których było tam naprawdę sporo. Ponadto Maciej podjął kolejną próbę doprowadzenia do pełnej sprawności naszych hamulców (hamulce nie są naszą najmocniejszą stroną na tym wyjeździe), korzystając z części zakupionych w Leon. Bo w ogóle trzeba powiedzieć, że Nikaragua to jest kraj Toyot – są one wszędzie, a więc i części są stosunkowo łatwo dostępne. Nawet z samych Land Cruiserek na ulicach można zobaczyć pełen przegląd: od klimatycznych “czterdziestek” po najnowsze “setki”. Tak więc nasza Toyka dobrze się tam czuła… i my zresztą też .
Ostatnim aktywnym wulkanem jaki udało nam się odwiedzić w Nikaragui, był wulkan Masaya. Jest on bardzo znany i łatwo dostępny, choć z nie do końca zrozumiałych dla nas powodów (czy to z uwagi na suszę i zagrożenie pożarami czy wzmożoną aktywność wulkanu), mogliśmy jedynie podjechać do samego krateru, natomiast wszelkie szlaki były zamknięte. Z drugiej strony opary wydobywające się z krateru były na tyle śmierdzące i drażniące, że i tak trudno powiedzieć na ile dalibyśmy radę tam pochodzić (‘Dubuś nie lubi jak śmierdzi z wulkanu’). Niezależnie od tego, Nikaragua – z przepiękną przyrodą i niesamowicie przyjaznymi ludżmi – bardzo nam się podoba.
Nie wąchać wulkanów tylko podziwiać. Gorące pozdrowienia dla całej ekipy.KB
Nie zwalniacie tempa ani na moment
Piękne i bardzo ciekawe miejsce.